Description
A/N: Wojna nie szła po ich myśli; przegrywali, a jego brat leżał ciężko chory. Sytuacji nie poprawiał nawet fakt, że schwytali Łukasiewicza, bo drań był zbyt uparty, by się ugiąć tak, by można było chełpić się jego złapaniem. Gdy Ludwig odwiedził Feliksa w jego celi i dowiedział się, że Gilbert jest zagrożony przez Paragraf 175, podjął najtrudniejszą decyzję swojego życia. Nie żałował. Bo kochając tylko brata, był gotów zrobić wszystko. Nawet jeśli w grę wchodziła zdrada Rzeszy.
Rozdział I
I chociaż na pierwszy rzut oka oczy Feliksa były złamane, tak jak złamane były jego kości, gdzieś w głębi źrenic, gdzie Ludwig przywykł nie patrzeć, tkwiły gniew, szaleństwo i żądza zemsty.
Niemiec unikał tego spojrzenia, wiedząc, że jest jak okrutna choroba; coraz więcej ich, przedstawicieli ich przeklętego gatunku, miało takie oczy. Byli jak zagłodzone psy, przywiązane powrozami do chwiejącego się muru. Wiedział już, że liny niedługo puszczą, mur upadnie, a szalone z bólu, zdziczałe wojną bestie rzucą się na niego, by go rozszarpać na czworo.
Tak jak on bezlitośnie rozszarpywał ich watahy i legowiska, naiwnie myśląc, że raz schwytane bestie pozostaną pokorne na zawsze, a zbudowany wspaniały mur Rzeszy przetrwa wszystko.
I po raz kolejny człowiek nie docenił zwierzęcia.
Gdy odwrócił się, by odmaszerować i zająć myśli czymś innym, poczuł za sobą gwałtowny ruch. Ludwig nie zdążył się obrócić, nim wychudłe ramiona owinęły się wokół jego szyi. Szarpnął się, próbując zrzucić z pleców napastnika, nim ten go poddusi. I mimo że w końcu był znacznie silniejszy od Feliksa, w tego wstąpiła jakaś dziwna, demoniczna siła. Palce wbiły mu się w krtań, kalecząc skórę paznokciami, zęby…
Ach. Przeklęte, ohydne zwierzę. Ludwigowi w końcu udało się pozbyć Feliksa. Lekko chwiejnym krokiem, czując, jak strużki krwi spływają mu po jabłku Adama i po małżowinie usznej – co za popieprzona sytuacja – cofnął się i wyszarpał pistolet z kabury.
– Zdziczałeś do reszty – warknął Ludwig, patrząc w oczy, w których teraz błyszczała tylko nienawiść. Jasne włosy Feliksa, brudne i potargane, opadały mu na posiniaczoną twarz. Celował prosto między oczy.
– I czyja to wina? – ochrypły głos Feliksa zabarwił się szyderstwem. Wyprostował się z trudem i przez moment Ludwig widział w nim tego dumnego człowieka, którym kiedyś był, a nie sponiewieraną, doprowadzoną do strasznego stanu istotę, która tylko trochę przypominała ludzką.
Ludwig wiedział, co zrobiono Feliksowi tutaj, w podziemiach. Wiedział też, że po czymś takim żaden śmiertelny nie przeżyłby dwóch dni, tymczasem tajemnica stojąca za istnieniem personifikacji nie pozwalała Polsce umrzeć. To rozpalało coraz większy gniew strażników, a gehenna trwała tygodniami, każdego dnia coraz gorsza i okrutniejsza, aż nawet Ludwig zaczął nie przychodzić na przesłuchania ciągnące się od świtu do zmierzchu.
I szczerze mówiąc, coraz bardziej stawał się niespokojny w obecności tych strażników. Nosili te same mundury co on, ale ich szlachetne, błękitne oczy, tak podobne do jego własnych, jaśniały coraz większym okrucieństwem.
Patrząc na stojącego przed nim Polaka, próbującego za wszelką cenę utrzymać się na nogach i patrzącego wciąż wyzywająco przed siebie, pomyślał nagle, że wyhodował sobie własne bestie.
Powstrzymał się przed cofnięciem o jeszcze jeden krok, wiedząc, że Feliks odebrałby to jako oznakę słabości, a przecież tego Ludwiga nauczono nie okazywać za wszelką cenę. Powiódł oceniającym wzrokiem po łachmanach, w jakie zamienił się polski mundur po wielu tygodniach udręki. Gdzieniegdzie przez dziury prześwitywało poranione, poprzypalane i pokryte krwiakami ciało.
– Ty mnie takim uczyniłeś – zakpił Feliks. – Miej jaja i strzel, hitlersynie.
Ludwig nie dał się sprowokować. Wiedział, że, owszem, dookoła rozbryzgałyby się krew i żółć, gdyby wycelował dokładnie między te dwa zielone ogniska nienawiści, ale jedynie zmarnowałby kulę; nie jeden raz oberwał w życiu i wiedział, jak niezwykłą zdolność do regeneracji miały ich ciała. Rana postrzałowa, nawet w czaszce, w końcu zrosłaby się i zniknęła bez blizny. Feliks chciał go podpuścić i utratę kontroli przez Niemca uznałby za swój triumf.
Ludwig był pewien, że nawet gdyby całkowicie się zapomniał i zaczął bić i kopać, na sinych ustach wciąż tkwiłby ten uśmieszek.
I tak naprawdę to Feliks by go złamał, nie on Feliksa. Zniszczyłby to, z czego Ludwig był znany; z nienagannej samokontroli. Ludwig nie zamierzał dać mu takiej satysfakcji.
Feliks przyjrzał mu się. Uśmieszek zgasł, powieki opadły i przez moment Ludwig myślał, że Polak po prostu upadnie półprzytomny, bo tak długie utrzymywanie się na nogach musiało go wyczerpać. Ale zaraz potem spod powiek błysnęły białka i tęczówki, a usta rozciągnęły się w kolejnym uśmiechu.
– Twój braciszek musi być z ciebie dumny.
I chociaż to Ludwig tutaj miał przewagę, a Feliks nie ruszył się z miejsca, poczuł się, jakby ktoś uderzył go prosto w klatkę piersiową albo w sam splot słoneczny. Proszę, proszę… Podczłowiek nauczył się okrucieństwa, sięgnął po słowa, które raniły równie mocno, co kule, podbijane buty czy bagnety.
Nie okazał, jak mocno ta uwaga nim wstrząsnęła, ale nie był w stanie powstrzymać wizji: on, dzieciak w krótkich spodenkach, młody i naiwny, zapatrzony w podziwie w postać swojego brata; silnego, przystojnego mężczyzny, w którego słowach, pomiędzy peanami o samozachwycie, przemykały nauki o honorze i dumie.
Chciał zamknąć oczy, skupić się na kolejnej wizji: na białych prześcieradłach, na bladej skórze zarumienionej od gorączki, której zbić nie mogły żadne leki, oczach, których białka stały się równie czerwone jak tęczówki, półprzezroczystej dłoni leżącej martwo na pościeli… Nie pozwolił sobie na to, wiedząc, że wtedy beznamiętna maska na jego twarzy rozpadłaby się, ukazując swojemu wrogowi ból, który czuł.
Mimo to Feliks wydawał się wiedzieć, że jego taktyka zadziałała. Znów się uśmiechnął, ale zamiast kpiny Ludwig dostrzegł smutek i żal.
– Miłość boli, prawda? – wyszeptał Feliks.
Ludwig zacisnął zęby, wolno chowając broń. Oczywiście, że miłość bolała. Feliks powinien o tym dobrze wiedzieć, to przecież z miłości do swojego ludu tkwił tutaj. Ludwig westchnął w duchu, powstrzymując się od ukrycia twarzy w dłoniach i okazania słabości.
– A gdybym ci powiedział – wyszeptał Feliks, wpatrując się natarczywie w niebieskie oczy. Jego własne, zielone, płonęły teraz gorączką. – Że idea, której tak służysz… pragnie jego eliminacji?
Tym razem Ludwig nie zdołał nad sobą zapanować. Zacisnął pięści, ruszył do przodu i złapał za poszarpany mundur, uniósł lekkie, zbyt lekkie ciało nad ziemię, a druga ręka drżała, gdy powstrzymywał się przed zadaniem ciosu.
– Paragraf 175 – wyszeptał Feliks.
Ludwig puścił go, jakby się oparzył, gdy tylko zrozumiał znaczenie tych słów. Feliks opadł ciężko na podłogę, ale nie przestawał się uśmiechać. Szaleństwo przestało już tkwić w jego oczach, rozlało się dookoła wraz z ponurym, ochrypłym śmiechem.
– Dowiedzieli się i chcą się go pozbyć – wyszeptał Feliks, a jego słowa były doskonale słyszalne w cichej piwnicy. – Dali sobie spokój, gdy zaczął chorować… myślą, że umrze… Nie wiedzą o nas zbyt wiele… Jeśli on wyzdrowieje… wtedy go dopadną.
– Kłamiesz – warknął Ludwig, ale nawet już w to nie wierzył. Nagle wszystkie elementy, które do tej pory leżały rozsypane gdzieś w głębinach jego umysłu, porzucone niczym niepasujące do niczego klocki czy puzzle, scaliły się w jedno z ostatnim fragmentem układanki. To wszystko… pasowało aż zbyt dobrze. – Kłamiesz!
Rzucony od niechcenia sprośny komentarz na temat wyglądu młodego rekruta, skwitowany i zamieciony pod dywan śmiechem. Lekceważąca uwaga o uwielbiających go dziewczętach.
Boże.
„Żadna dziewczyna nie jest dla mnie, braciszku”. A Ludwig wtedy myślał, że po prostu to wina wielkiego ego Gilberta, uważającego, że nikt nie jest go wart. Wzrok, który czasem, zamiast skupić się na białych piersiach dziewcząt przynoszących kufle piwa na Oktoberfest, przemykał po szerokich ramionach towarzyszących im chłopców. Ramię, które czasem obejmowało Francisa nieco zbyt bardziej przyjacielsko, w czasach, gdy jeszcze Francja nie był ich wrogiem…
A gdy Ludwig zrozumiał, poczuł nagle strach. I to był pierwszy raz, gdy zląkł się Rzeszy i jej praw.
Spojrzał wstrząśnięty na Feliksa. Czekał na triumf, na chore samozadowolenie, że udało się zniszczyć jego fasadę spokoju, zranić do cna, sprawić, że zaczął rozpadać się na kawałki z lęku… ale zamiast tego dostrzegł, jak obłęd w zielonych oczach wygasa, a kpina znika bez śladu, jakby nigdy nie zagościła na wysuszonych ustach.
– Mówiłem, miłość boli – wyszeptał Feliks ponuro. – Pomijając wszystko, co o tobie myślę – dodał jeszcze ciszej, głosem pozbawionym jakiejkolwiek emocji, a w szczególności nienawiści. – Nie sądzę, byś był bratobójcą.
Ludwig odwrócił się na pięcie i skierował ku wyjściu, ledwo powstrzymując się, by nie zacząć biec. W piwnicy przesyconej odorem krwi, fekaliów i potu pojawiła się jeszcze jedna woń: woń strachu. I nie pochodziła od żadnego z więźniów.
Zatrzymał się niepewnie w drzwiach. Spojrzał na strażników o wilczych oczach, potem zerknął przez ramię na wciąż siedzącego na ziemi Feliksa, który spuścił głowę i oddychał ciężko, wycieńczony ich konfrontacją.
– Dajcie mu na razie spokój – powiedział, ciesząc się, że głos mu nie drży. Gdyby jego struny głosowe odzwierciedliły w tej chwili, jak się czuł, nie byłby w stanie wykrztusić słowa. – On… powiedział mi kilka rzeczy.
Strażnicy wymienili niezadowolone spojrzenia, ale nie ośmielili się mu sprzeciwić. Patrząc na nich, Ludwig nagle ujrzał dwa wściekłe wilki, złe, że nie pozwolono im zabawić się z ich ofiarą.
– Tydzień – warknął, czując gniew na samego siebie, bo wyobraźnia podsunęła mu inny obraz, bardzo podobny do tego, co widywał wewnątrz tej piwnicy. Tylko w jego wizji niszczona tam osoba miała szkarłatne oczy. – I go karmcie. Chcę go względnie zdrowego, jak tu wrócę.
– Tak jest – odparł w końcu z niechęcią jeden z żołnierzy, pewnie myśląc, że teraz to Ludwig chce trochę zabawić się z więźniem. A co to była za zabawa, jak zabawka leżała półprzytomnie podczas jej trwania? Zepsute zabawki należało zreperować, by rozrywka była emocjonująca.
Drugi strażnik sięgnął do leżącej na ziemi torby. Wydobył stamtąd pół bochenka suchego chleba i beztrosko wrzucił do celi. Chleb upadł na pokrytą brudem podłogę.
– Masz dzisiaj szczęście, ścierwo.
Ludwig nie obejrzał się za siebie, słysząc zatrzaskiwane drzwi.
***
Sięgnął po suchy bochenek, zaskoczony, że dano mu cokolwiek do jedzenia. Uśmiechnął się krzywo; okazało się, że całkiem długo potrafi przetrwać bez czegokolwiek w ustach. Dużo bardziej dokuczało mu pragnienie, ale wiedział, że żadna z tych potrzeb go nie zabije. Każdego dnia dowiadywał się, że kolejne z metod tortur również nie są w stanie odebrać mu życia. Obserwowanie wściekłości strażników było całkiem satysfakcjonujące.
Z trudem oderwał kawałek chleba. W ciągu ostatnich kilku tygodni świat Feliksa skurczył się do tej ciemnej, wilgotnej piwnicy i błyszczących oczu dwóch strażników, ich butów i pięści. Okazjonalnie w celi żarzył się papieros; głód nikotynowy wówczas sprawiał, że Feliks miał ochotę wydrzeć tytoń z rąk oprawców. Prawie się roześmiał, zdając sobie sprawę, że papierosów brakuje mu bardziej niż wody. Personifikacje rzeczywiście były dziwnymi istotami.
Poza iskierkami zapalniczek i wypalanymi przez strażników papierosami prawie nie było tu światła. Jedynie malutki lufcik pod sufitem wpuszczał wąską strugę światła, i to tylko wtedy, gdy zbliżał się zachód słońca. Znikający i pojawiający się czerwony poblask stał się jego kalendarzem. Jeśli Feliks nie pogubił się w liczeniu, siedział już tu prawie dwa miesiące.
Miał nadzieję, że jego ludzie dają sobie radę. Nie dochodziły go tutaj żadne wieści poza jedną: Rzesza przegrywała. Potrafił to wyczytać z oczu strażników, z ich niespokojnych ruchów i wściekłej agresji. Jeden z nich kiedyś przyszedł, zachowując się jak maszyna. Na włosach miał pył. Taki rodzaj pyłu Feliks dobrze znał. Taki pył unosił się dookoła, gdy budynki padały pod bombami. Łącząc te jasne włosy pokryte kurzem, oczy pozbawione życia i głuche dudnienie, które słyszał poprzedniej nocy, wywnioskował, że ten człowiek właśnie stracił rodzinę w bombardowaniu.
Nie potrafił mu współczuć, nie wtedy, gdy każdego dnia czuł kopniaki. Ale powstrzymał się od słów, którymi czasem ich podjudzał. Patrzenie, jak tracą nad sobą kontrolę, było jego jedyną rozrywką, ale nawet on, mimo że uczył się od najlepszych, nie był tak okrutny, by kpić ze śmierci najbliższych.
Jeszcze. Kto wie, jaki się stanie za miesiąc. Chyba że najpierw nie wytrzyma i rzuci się na swoich oprawców, tak jak dzisiaj na Ludwiga, a ich szał w końcu przełamie tę klątwę nieśmiertelności.
Postanowił nie myśleć o dzisiejszej rozmowie. To był pierwszy raz, gdy Niemcy odwiedził go w celi, pomijając obecność na pierwszych przesłuchaniach, dawno temu. Wiadomość, którą Feliks mu przekazał, czekała cierpliwie, aż pojawi się okazja do rozmowy sam na sam, bo gdyby wypaplał się strażnikom, Gilbert wkrótce by do niego dołączył.
Wystarczyło, że on tu tkwił. W obecności Prusaka pewnie by zwariował do reszty.
Próbował przypomnieć sobie cokolwiek, co nie było wojną, ale tysiącletnia historia jego osoby śmiała mu się w twarz, podsuwając jedynie scenę, w której został schwytany, tak jakby pozostałe ponad dziesięć wieków przestało istnieć.
Dzieci. Miał nadzieję, że ci żołnierze mieli chociaż odrobinę honoru i pozwolili tym dzieciom odejść. Dziewczyna miała coś koło piętnastu lat i krew na udach, a oczy rozszerzone ze strachu. Żałował, że nie przybył wcześniej, by móc ocalić jej niewinność.
Chłopiec miał siedem lat. Patrzył oczami, które rozumiały więcej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać i niczym mały bohater próbował zasłonić sobą skuloną na ziemi siostrę. Miał połamany nos i płakał.
Oczywiście, że żołnierze znali twarz Feliksa. Dałby sobie rękę uciąć, że wbijano im do głowy, jak wygląda, równie skutecznie jak ideologiczne brednie. Pewnie dostali mnóstwo odznak za przywleczenie go do Berlina. Widział, jak dowódca traci zainteresowanie dziećmi, jak kopie dziewczynę i popycha chłopca, by nie przeszkadzali, gdy będą wiązać personifikację Drugiej Rzeczpospolitej, największego, nieuchwytnego wroga Rzeszy.
Pamiętał, że gdy został otoczony, dzieci pozostały poza kręgiem, a chłopiec próbował zmusić siostrę do podniesienia się na nogi i ucieczki. Miał nadzieję, że po tym, jak zatrzasnęły się za nim tylne drzwi wojskowej furgonetki, naprawdę dano im spokój.
Uniósł głowę znad resztek chleba, patrząc, jak przez lufcik zaczyna przeciekać krwawe światło zachodu słońca. I tak minął wieczór i poranek, dzień sześćdziesiąty drugi, pomyślał ironicznie.
Zamknął oczy, a gdy otworzył je ponownie, w piwnicy panowała już całkowita ciemność.
***
Grupka dzieci na ulicy śmiała się i podskakiwała, grając w klasy, pogrążona we własnym świecie zabawy i wcale niezainteresowana wojną, która toczyła się wokół nich. Ludwig oderwał wzrok od okna, przez krótką chwilę żałując, że nie jest jednym z tych dzieciaków.
Spojrzał na stoliczek przy łóżku i na leżącą na nim tacę. Buteleczki z brązowego szkła, strzykawki i igły, tekturowe opakowania z ampułkami… Miał ochotę wyrzucić to wszystko za okno i słuchać brzdęku rozbijanego szkła. Przecież żaden z tych medykamentów nie działał! Nie miał prawa działać, a jednak uparcie próbowano doprowadzić nimi Gilberta do stanu świadomości. Podobno to był rozkaz samego führera, jeszcze sprzed momentu, w którym wydano na Gilberta wyrok.
Patrząc na bladą twarz, Ludwig rozmyślał o słowach Feliksa, które miały coraz więcej sensu.
– Gdy zapadłeś na chorobę, bardzo zależało im na tym, byś wyzdrowiał – powiedział do nieprzytomnego brata. – Wtedy zaczęliśmy przegrywać… Jesteś symbolem tak jak ja. Chcieli doprowadzić cię do porządku, by żołnierze nie tracili morale… Zawsze cię lubiano w armii. A potem… – westchnął ciężko, obejrzał się za siebie. Byli sami, ale i tak ściszył głos aż do szeptu. – Nie wiem, skąd wiedzą… On ma rację. Dają sobie spokój z ratowaniem ciebie… – głos mu zadrżał, ale kontynuował, ściskając chłodną, bezwładną dłoń. – Czekają, aż umrzesz – zacisnął zęby. – A jeśli wyzdrowiejesz… Nie wyślą cię do lagrów, przecież znają cię wszyscy wojskowi, każdy żołnierz i cywil wie, jak wyglądasz – szeptał. – To by była dla nich zbyt wielka kompromitacja… Nie, znikniesz po cichu…
Radosne okrzyki za oknem przypominały mu te bardzo odległe czasy, gdy sam był takim smarkaczem. Czasy, gdy nie potrafił sam o siebie zadbać, a przed złem tego świata chroniły go ramiona starszego brata, który nigdy nie pozwalał, by działa mu się krzywda.
Ludwig uniósł oczy, podejmując najtrudniejszą decyzję swojego życia.
Mogli władać Europą, być królami nowego, oczyszczonego ze śmieci świata, ułożonego wedle jedynego prawdziwego porządku, ale bez Gilberta Ludwig czułby się, jakby ktoś wziął dłuto i jednym, silnym, konkretnym uderzeniem rozbił jego kamienne serce na ostre, maleńkie odłamki, których nikt już nie byłby w stanie złączyć w jedno.
Niech to szlag, dla niego był w stanie wziąć swój pistolet, odbezpieczyć go, wymierzyć i bez jednej myśli oddać strzał prosto między oczy führera, cokolwiek by miało się z nim później stać i jak wielki chaos by wywołał.
Jeśli miał wybierać między bratem a ideą, jeśli dla miłości miał zdradzić wszystko, w co do tej pory wierzył… Niech tak właśnie się stanie.
***
Mapy. Kartki ułożone w schludny stosik, część zapisana na maszynie, część ręcznie, starannym, drobnym pismem. Oczywiście, że używał szyfru. I chociaż szyfr ADFGVX był prosty i już kiedyś został złamany, Ludwig używał go z kilku powodów.
Po pierwsze, szyfrowano nim podczas Wielkiej Wojny. Większość młodszych oficerów go nie znała, starsi zdążyli już częściowo zapomnieć coś, czego używali za młodu. Po drugie, był szyfrem, którym Ludwig najlepiej się posługiwał, prostym i szybkim. Po trzecie, nie miał czasu na coś bardziej wyszukanego. Gilbert umierał.
Szachownicę Polibiusza, służącą do szyfrowania, wyrył sobie w pamięci, tak samo jak słowo-klucz. Wątpił, że ktoś odgadłby to słowo, wyraz wyciągnięty wprost z pogańskich Zaklęć Merseburskich, zapisanych w dialekcie frankońskim staro-wysoko-niemieckiego, tak niepodobnego do współczesnego języka. Ten konkretny rozkład liter w szachownicy znany był zaś tylko im dwóm, używali go na froncie poprzedniej wojny, by komunikować się ze sobą bez osób postronnych.
Musiał się dobrze przygotować, a do tego potrzebował planów i notatek. Musiał zaplanować każdy ruch, każdą możliwość i każdą drogę ucieczki i musiał mieć pewność, że nikt nie zdoła odszyfrować jego dokumentów, nawet gdyby wpadły w niepowołane ręce.
Ludwig znał ludzi, którzy w Rzeszy odpowiadali za wywiad i za Enigmę. Musiał być krok przed nimi, wymyślać takie kombinacje, które im się nie śniły, korzystać z tego, że żył dłużej niż którykolwiek z nich i widział w życiu więcej.
W pewnym momencie zaczął zastanawiać się, czy nie ukryć szyfru pod jeszcze innym, ale uznał, że to zajmowałoby zbyt wiele czasu. Spojrzał na kartkę leżącą na samym wierzchu i skupił się na szyfrze.
FGXGADX AAXFGXXD.
Tu kryło się miejsce pierwszej kryjówki, do której Ludwig zamierzał zabrać brata. Wpatrywał się chwilę w szyfr, upewniając się, że jest w stanie szybko odczytać prawidłową nazwę szwajcarskiej przygranicznej mieściny. Miał nadzieję, że jego kuzyn nie wytropi ich zbyt szybko.
Ale najpierw… znów musiał porozmawiać z więźniem.
***
– Miło, że wpadłeś, totalnie.
– Polen – warknął Ludwig. Nienawiść i obrzydzenie w jego głosie tak naprawdę nie odzwierciedlały tego, co czuł. Wciąż tkwiła w nim zakorzeniona pogarda, ale przebijała się przez nią wdzięczność. Nie mógł jednak ujawnić tego w swoim głosie, nie zanim drzwi zostały zatrzaśnięte i strażnicy nie mogli już go usłyszeć.
Położył lampę na ziemi i przyjrzał się więźniowi siedzącemu przy ścianie.
Feliks wpatrywał się w lampę z zaskoczeniem, mrużąc oczy z powodu jej jasności. Mimo rozkazu wydanemu przed tygodniem, na policzku Polski tkwiła nowa rana, której z pewnością nie było siedem dni temu. Ludwig poczuł gniew z powodu tak jawnego zlekceważenia jego polecenia.
– Dzisiaj też zamierzasz mnie ugryźć?
– Nie, dzięki – oczy Feliksa zabłysły. Mimo rany wyglądał na nieco lepiej odżywionego i chyba wrócił mu humor, mimo że nadal tkwił w tej brudnej piwnicy. – Dzisiaj już jadłem. Poza tym aryjska krew smakuje paskudnie, wiesz?
Za tę uwagę otrzymał policzek. Ostre trzaśnięcie skóry o skórę spowodowało, że strażnicy na zewnątrz zarechotali paskudnie i dopiero wtedy zatrzasnęli drzwi. Zapadła cisza. Ludwig spojrzał na wzmocnione drzwi, wiedząc, że nie przepuszczają zbyt wiele dźwięków. Przeniósł wzrok na swoją zaczerwienioną dłoń.
Feliks nie wydawał się zły. Spojrzał na drzwi, a potem na Ludwiga ze zrozumieniem, a potem dotknął rany na twarzy. Ludwig uderzył go w dokładnie drugi policzek.
– Jak biblijnie – mruknął pod nosem Polska. – Rozumiem, że daliśmy już sobie spokój z biciem i prowokowaniem i będziemy rozmawiać jak cywilizowani ludzie? To byłaby całkiem miła odmiana…
Ludwig westchnął i oparł się o ścianę.
– Kazałem im dać ci spokój przez ten czas – powiedział cicho.
– Co za akt łaski – wymamrotał Feliks. – Jeden z nich miał zły dzień. To ten sam, któremu ostatnio zabili rodzinę bombą.
Ludwig uniósł brew.
– Powiedzieli ci o tym?
– Domyśliłem się – Feliks posłał mu zmęczone, ale pełne gorzkiego rozbawienia spojrzenie. – Te ciule nie powiedziałyby mi, gdzie jest najbliższy kibel, nie, żebym szukał – zawiesił na moment głos, a jego spojrzenie powędrowało do innego, pogrążonego w ciemności kąta piwnicy. – A co dopiero o czymś takim.
Ludwig zmarszczył brwi. Musiał przytemperować tego strażnika. Jeśli chodziło o Feliksa… cóż. Nadal go nienawidził i nadal uważał się za lepszego, ale Polska mógł być przydatny. Dobrze by było zachować go w dobrym zdrowiu, bo wydawał się wiedzieć coś więcej o Gilbercie, niż on sam.
A potem zdał sobie sprawę, że jak poprzednim razem Feliks rozpaczliwie próbował ustać na nogach, mimo swojego stanu, tak dzisiaj nie ruszał się z miejsca, nadal siedząc pod ścianą. Ludwig nadal stał, a przecież siedząc, Feliks ukazywał swoją uległość... To do niego nie podobne.
– Jesteś ranny – powiedział cicho, odgadując przyczynę. – Co zrobili?
Znów pogwałcili jego rozkaz. Tracił swoją pozycję i szacunek. Musiał zacząć działać, nim sytuacja wymknie mu się z rąk.
Feliks się zawahał i Ludwig doskonale to rozumiał. Obaj byli tak dumni, że okazywanie słabości i pokazywanie swych ran zawsze wywołało w nich dyskomfort. A już na pewno przed wrogiem. Po krótkiej chwili Feliks jednak westchnął ciężko i odsuwając poszarpany mundur, pokazał bok.
Ludwig zaklął. Widywał takie obrzęki i pęcherze już na froncie i wiedział, że nigdy nie wynikało z nich nic dobrego.
– Tylko gangreny mi brakowało na mojej liście urazów, ran i uszkodzeń, nie? – oznajmił aż nazbyt wesoło Feliks. – Spokojnie, to też mnie nie zabije… Chyba. Po co przyszedłeś? – zapytał, poważniejąc i cichnąc. – Dlaczego im to rozkazałeś?
Ludwig podszedł bliżej i przykucnął, patrząc w oczy więźnia.
– Skąd wiedziałeś o Gilbercie? – spytał szeptem. – Nawet ja tego nie wiedziałem. Nigdy mi o tym nie powiedział.
Feliks westchnął.
– To miała być cywilizowana rozmowa, nie? Więc powstrzymaj się od trzaśnięcia mnie, jak już się dowiesz… W każdym razie – wziął głęboki oddech i zapatrzył się w przestrzeń. – Wiesz, że ja i on… Cóż, spędziliśmy razem sporo czasu. Głównie naparzając się po mordach, ale czasami… Wiesz… Poznaj swojego wroga i tak dalej… Sporo o nim wiem. I szczerze mówiąc… – dodał ledwo słyszalnie, a Ludwig musiał pochylić się ku niemu, by usłyszeć. – Nie chcę, by umarł. Wtedy… wtedy coś by się skończyło. A on… Na litość Boską, on od setek lat jest. Jest stałą – podkreślił Feliks. – Wszystko się zmieniało setki razy, ale on był, zawsze, rozumiesz? Jest jak pieprzona północ na kompasie! Bez niego nie da się wyznaczyć innych kierunków.
Ludwig zrozumiał tę chaotyczną wypowiedź. Kiwnął głową. Jeśli Gilbert był północą, on był zachodem, a Feliks wschodem. Bez wskazówki północy kompas był bezużyteczny. I dla niego ukochany starszy brat był stałą. Elementem, bez którego zawaliłby się świat.
– Północ – powtórzył Feliks, smakując własne porównanie. – Nawet pasuje… Wasze prawo – wypluł te słowa z pogardą. – Jak bardzo by go ukarało? Jak myślisz, dlaczego stawał się coraz słabszy? To nie o wojnę chodzi, nie o kondycję kraju – Feliks uśmiechnął się smutno. – Za każdym razem, gdy go widziałem na froncie, wyglądał coraz gorzej. Ta choroba to strach.
Ludwig zacisnął zęby. Strach i Gilbert? Jego brat nie bał się niczego. Stawiał czoła niebezpieczeństwu odważnie, ze śmiechem na ustach, tak pewny siebie, jaki Ludwig nigdy nie będzie. Jak to możliwe, że…
– Strach, że to ciebie skrzywdzą, a on nie będzie mógł ci pomóc – wyszeptał Feliks. – To go wpędziło w ten stan.
– Pasuję do wszystkich wzorców – wychrypiał Ludwig, mając przed oczami nieruchomą, bladą twarz brata.
– Jeszcze – odparł Feliks kwaśno. – Paragraf 175 odbiera mu prawa obywatelskie, kompromituje ten twój naziolski kurwidołek. A ty jesteś jego bratem. Wydaje ci się, że jesteś bezpieczny? Przecież znasz mechanizm. Uderz w bliskich. Patrz na cierpienie osoby, której nienawidzisz.
Ludwig zacisnął zęby, bo Feliks znów trafił w samo sedno.
– Do czego dążysz? – zapytał gniewnie, wiedząc, że Polska ma rację. – Czego chcesz?
Feliks posłał mu zmęczone spojrzenie.
– Żeby to wszystko się skończyło…
Wychodząc, Ludwig zdał sobie sprawę, że Feliks wcale nie powiedział mu, jak dowiedział się o słabości Gilberta.
Nie obejrzał się jednak, planując już kolejną wizytę. Zatrzasnął drzwi, poczekał, aż strażnicy użyją klucza i dopiero wtedy na nich spojrzał.
– Schütze Fischer – powiedział twardo, spoglądając w oczy szeregowego, który zawahał się, ale postąpił krok do przodu. Ludwig spojrzał mu prosto w oczy, a potem zamierzył się pięścią. Pod wpływem uderzenia żołnierz zatoczył się w tył.
Ludwig niewzruszony patrzył, jak Fischer próbuje zatamować krwotok z nosa rękawem munduru. Drugi z żołnierzy, Radke, uciekł wzrokiem, pozostając na swoim miejscu.
– To za łamanie moich rozkazów – warknął Ludwig. – Cieszcie się, Fischer, że dzisiaj jestem łaskawy. Następnym razem nie będę. Chcecie dołączyć do rodziny, Fischer?
Żołnierz wymamrotał coś pod nosem. Słowa były zniekształcone przez złamany nos i zalewającą usta krew.
– Jak za tydzień nadal będzie przybywać mu ran, skończycie obaj źle – kontynuował Ludwig, ciesząc się strachem, jaki zagościł na twarzach Fischera i Radke. To był pokaz siły. Należało im przypomnieć, jaką miał pozycję w Trzeciej Rzeszy i że głupotą było występować przeciw jego rozkazom. – Sąd wojskowy będzie wtedy waszym najmniejszym problemem.
Z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku Ludwig opuścił więzienie.
***
Gdy drzwi zatrzasnęły się, Feliks z niedowierzeniem spojrzał na lampę, wciąż płonącą i niezamierzającą przestać. Poczuł, że na usta wraca mu uśmiech. Z trudem podźwignął się na nogi i trzymając za bok, powoli i ostrożnie ruszył do drzwi.
Przytulił się do metalu, próbując cokolwiek usłyszeć. Drzwi tłumiły wiele, był pewien, że nikt na zewnątrz nie słyszał rozmowy, ale może miał szansę dowiedzieć się, co działo się poza piwnicą?
Czasami mu to się udawało. Nie wiedział tylko, że czy jako Polska wcielona miał nieco bardziej wyczulony słuch, czy może to Fischer i Radke rozmawiali, myśląc, że drzwi nie przepuszczają żadnych dźwięków.
Głos Ludwiga był donośny. Feliks uśmiechnął się blado, słysząc obietnicę Niemiec.
– Miękniesz na starość? – mruknął i cofnął się od drzwi. Wracając pod ścianę, pochylił się i złapał za uchwyt lampy. Legł w kącie, owijając się wokół niej tak, by odczuwać jak najwięcej ciepła i się nie poparzyć.
– Zrobiłeś to specjalnie, draniu – mruknął, przyglądając się starej, zakurzonej lampce naftowej i wytłoczonym na nich znakiem. Brabork. Bracia Borkowscy, Warszawa.
Teraz tylko należało odgadnąć, jakie zamiary miał Ludwig, przynosząc mu tę szczególną lampę. Bo jego zdrowie psychiczne raczej nieszczególnie leżało Ludwigowi na sercu.
***
„Przeciwny naturze nierząd, do którego dochodzi pomiędzy osobami płci męskiej albo między człowiekiem i zwierzęciem, jest karany więzieniem, z możliwością utraty praw obywatelskich.”
Paragraf 175