HOME | DD

kriskeleris — Wieza strachu - czesc 2
#fantasy #opowiadanie
Published: 2015-04-17 12:59:35 +0000 UTC; Views: 319; Favourites: 1; Downloads: 0
Redirect to original
Description          W lesie płonęło ognisko. Zainteresowane robactwo zleciało się z okolicy ogrzać bijącym od niego żarem. Spragniony komar postanowił skosztować ludzkiej krwi. Osiadł delikatnie na szyi jednego z dwunastu mężczyzn obozujących w pobliżu płomieni. Płacz dziecka zakłócał ciszę.
- Ucisz tego bękarta Yarick. Trzeba było go brać? - rzekł kąsany z pretensją.
- Nie czujesz jego lęku przyjacielu?
- Nie jestem twoim przyjacielem - gorzki, pełen nienawiści głos wyraził dezaprobatę.
- Mieliśmy szukać tego stajennego - odezwał się ktoś trzeci. - Ciekawe co by na to powiedział Eryk?
- Nie ma go tutaj, wykończymy smarkatą na własną rękę - Yarick oblizał suche usta.
- Mam wielką ochotę ściąć głowę mojej żonie - postać w kapturze rozgarniała kijem drwa w palenisku. Pozostali zanieśli się śmiechem.
- Nie tylko ty mój miły, nie tylko ty - wtrącił ukąszony. - Póki co musimy się zadowolić cierpieniem okolicznych zwierząt.
- Nie zapominajcie o kupcach. Wciąż jeszcze czuję na sobie strach tych głupców. Nie kiwnęli palcem, poszli jak barany na rzeź.
- Czy widzieliście twarz mężczyzny kiedy odebraliśmy mu dziecko? Jego cierpienie to najsłodszy afrodyzjak.
- Tak, nabrałem wtedy niespotykanej ochoty na jego żonkę - kąsany, lubieżnie zagryzł wargę.
- Pamiętaj, że musimy o tym zapomnieć przed powrotem do miasta - Yarick wydawał się przygaszony.
- Będę tęsknił za tym uczuciem - wtrącił ktoś inny rozrzewnionym głosem.
         Od strony nieprzeniknionej ściany zieleni nadchodził trzynasty.
- Spójrzcie co złapałem na jutrzejszą przekąskę - w rękach dźwigał nieprzytomną wilczycę.



         Błąkał się po lasach coraz słabszy. Na krawędzi obłędu. Bezradność wypełniała jego wnętrze. Księżyc wchodził i zachodził ustępując miejsca słońcu, które piekło bez litości. Rozłożyste konary drzew chroniły mimo to skutecznie przed blaskiem. Szum koron kołysał go do snu. Poranna rosa budziła każdego ranka. Smutek po stracie bliskiej osoby, najbardziej widoczny w oczach ustępował miejsca zobojętnieniu. Poczuł, że śmierć jest blisko. Dzierży nad nim ostrą krawędź gilotyny. Kara za ignorancję i naiwność. Kiedyś wydawało mu się, że podobne nieszczęście nigdy go nie spotka. Wiele razy słyszał o okropieństwach mających miejsce na świecie, ale nigdy nie dotyczyło go to osobiście. Nie miał już siły o tym myśleć. Każdą nową myśl zaczął dusić w zarodku. Pozostało tylko pragnienie zemsty.
         Kiedy któregoś ranka otworzył oczy ujrzał siedzącego pod drzewem naprzeciwko nagiego mężczyznę o dziwnych oczach.
- Wydaje mi się, że potrzebujemy wzajemnie pomocy - oznajmił tamten.



         "Dawno temu, ziemie, na których leży obecnie "cudowne miasto" zamieszkiwał potężny czarnoksiężnik. Władał całą okolicą z posępnej "wieży strachu". Był to sędziwy, stary człowiek, zły i okrutny. Rozczarowany upływem czasu poszukiwał źródła życia wiecznego. Całe dziesięciolecia poświęcił studiowaniu czarnej magii. Analizował rozmaite zaklęcia, wertował księgi, spisywał własne. W końcu udało mu się zatrzymać proces starzenia. Nie przyniosło mu to jednak oczekiwanego szczęścia. Nadal odczuwał zgorzknienie i niechęć do wszystkiego co kwitnie, oddycha. Pragnął jedynie własnego dobra, lecz nie potrafił go osiągnąć. Pewnego dnia doszedł do tego, czego nikt przed nim nie był w stanie zrealizować. Przywrócił swojemu ciału młody, atrakcyjny wygląd. Siwe włosy przeobraziły się w kruczoczarne, sylwetka nabrała pełnych kształtów, zwiotczałą skórę naciągnęły pęczniejące mięśnie. Próżność zawładnęła nim do tego stopnia, że całe dnie spędzał przed lustrem podziwiając swoje piękne ciało. Lecz coś nadal było nie tak. W środku wciąż czuł się staro. Choć młode serce, nie będące iluzją, pompowało krew do żył nadal nienawidził wszystkiego co żywe za wyjątkiem samego siebie. Wewnątrz pozostał starcem.
         Rozgoryczony opuścił wieżę opętany chęcią unicestwienia czegoś pięknego. W lesie natknął się na młodą dziewczynę. Podjął z nią rozmowę, którą planował zakończyć mordem. Dziewczyna jednak promieniała chęcią życia, nieskrępowaną radością z niego. Pomimo iż raziło go to w oczy z uwagi na wiele lat spędzonych w zamknięciu i szczerze jej za to nienawidził, nie zrealizował swojego planu. Doszedł do wniosku, że ona posiada coś czego mu brakuje. Porwał ją i na wiele lat zamknął we wieży.
         Obserwacja dziewki przyniosła odpowiedź na dręczące go pytania. Potrzebował zmiany. Lecz jak zmienić to co z natury jest złe? Doskonale zdawał sobie sprawę, że nic nie jest czarno - białe. Niektórzy są nikczemni z namiastką cech pozytywnych, inni dobrotliwi z namiastką negatywnych. W jeszcze innych miesza się to w zupełnie różnych proporcjach. On miał serce czarne jak węgiel. Niewielka nuta dobroci w nim zawarta dbała jedynie o własne powodzenie. Zbyt długo trwał w tym stanie, żeby teraz z dnia na dzień go odmienić. Tkwiło to w jego podświadomości. Przysłaniało inne możliwe oblicza rzeczywistości.
         Zniechęcony kolejnymi niepowodzeniami rzucił na dziewczynę czar. Przeobraziła się w drzewo, które zapuściło korzenie w centralnym punkcie wieży. Zawsze kwitnące, zawsze pełne życia. Na jego szczycie sylwetka kobiety, z rękoma przeobrażającymi się w konary, tułowiem wpisanym w pień, włosami pod postacią liści i ustami zawsze chętnymi do rozmowy. Mijał ją każdego kolejnego dnia swoich poszukiwań. Choć tego nie wiedział dziewczyna pokochała go szczerą miłością. Było to uczucie, którego nie potrafił zrozumieć. Ona, zdana na łaskę swego prześladowcy żywiła do niego coś co wkrótce dało owoce. Były to jabłka. Czarnoksiężnik przechodząc placem dostrzegł je pewnego ranka. Postanowił skosztować choć nie czuł od dawna żadnego smaku. W chwili kiedy wziął do ust owoc wszystko się zmieniło. Jego osobowość zmieniła się. Negatywne cechy zostały zastąpione przez pozytywne i vice versa. Nagle stał się dobrym człowiekiem i musiał nauczyć się z tym żyć".
         Taką historię opowiedział Krisowi nagi mężczyzna o dziwnych oczach.



         Las był tego poranka bardzo spokojny. Ptaki szczebiotały wśród gałęzi. Drzewa mieniły się kwiecistymi pąkami. Dwójka mężczyzn w ich cieniu toczyła ze sobą rozmowę.
- Jestem słaby lecz muszę naprawić zło, które wyrządziłem - Archibald był pełen skruchy.
- Nie rozumiem o czym mówisz i dlaczego opowiedziałeś mi tę historię - Kris co najmniej skonfundowany.
- Nie musisz wszystkiego rozumieć - odparł ciemnowłosy.
- Dlaczegóż więc miałbym Ciebie dalej słuchać?
- To proste - pewność siebie biła z kamiennego oblicza Archibalda. - Pomogę Ci dokonać zemsty.
- Skąd Ty możesz o tym wiedzieć? - Kris poderwał się z ziemi na równe nogi, gotowy stanąć do walki jeśli przyszłoby mu mówić z pomagierem Eryka.
- Widziałem wszystko. Prawym okiem - dodał.
Kris spojrzał w oczodół wypełniony czernią. To o czym mówił nieznajomy było dla niego niepojęte.
- Widzę wszystko co dzieje się w wieży i wokół niej - kontynuował Archibald.
- W wieży? - zdziwienie sięgnęło zenitu.
- We wieży strachu nieszczęsny druhu.
         Rozmowę przerwał skowyt. Ostatnie tchnienie zwierzęcia w agonii. Czarnoksiężnik odwrócił wzrok. Nadleciało stado kruków.



         Kobieta w średnim wieku weszła tego dnia głębiej w las. Poszukiwała darów natury, które mogłaby z powodzeniem przyrządzić w zaciszu kuchni dla swojej rodziny. W kręgu jej zainteresowania znalazły się tradycyjnie grzyby, jagody, również zioła. Tego dnia znalazła coś więcej. Szczątki zwierząt znaczyły połacie zieleni. Oczy kobiety ostatni raz spoglądały tamtego dnia na świat. Gdyby wiedziała, że okrucieństwo, którego będzie świadkiem to ostatnia rzecz jaką w życiu zobaczy z pewnością odwróciłaby wzrok. Usłyszała agonalne wycie rozlegające się w lesie. Skierowała kroki w jego stronę. Ukryła się wśród drzew i obserwowała grupę mężczyzn głodnych wilczego mięsa. Nad płonącym stosem przypiekali żywe zwierzę. Wilczyca zawodziła smutno kiedy jej ciało trawiły płomienie, a mięso odchodziło od kości. Zaczęli ją pożerać żywcem. Serce kobiety o mało nie wyskoczyło z piersi kiedy rozpruli zwierzęciu brzuch i wysypały się z niego martwe płody.
- Brzemienna - ty głupcze, czemu nikt nie zwrócił uwagi? - rozległ się głos jednego z oprawców.
- Pal to licho - stwierdził beznamiętnie ktoś inny.
- Gdybym wiedział, zgotowałbym jej gorszy los - napawał się z dumą kolejny głos.
         Kobieta miała w tej chwili brać nogi za pas, lecz usłyszała niewyraźny płacz dziecka.
- Bachor się awanturuje - parsknął któryś w kapturze. Wstał i odszedł na chwilę. Wkrótce wrócił. Prawą ręką trzymał za nóżkę półtoraroczną dziewczynkę.
Wykopali dół.
- Wiecie o czym teraz myślę? - zapytał pozostałych. - Wyobrażam sobie, że to moje dziecko - wrzucił dziewczynkę do dołu. Reszta zasypała ją szczątkami nienarodzonych dzieci wilczycy i przysypała ziemią.
- Wracamy do miasta - padł rozkaz. Opuścili pośpiesznie obozowisko. Zostawiając tlący się jeszcze ogień.
         Jak tylko zniknęli, kobieta szybko ale ostrożnie dobiegła do świeżego grobu pochowanego żywcem dziecka i kopała w ziemi z całych sił, mocno, łamiąc przy tym paznokcie. Przypadek sprawił, że dziecko żyło. Martwe płody wilczków ułożyły się nad nim w ten sposób, że zapobiegły uduszeniu, chroniąc je przed ziemią i pozostawiając trochę przestrzeni z powietrzem.
- Dzięki Bogu - wyszeptała kobieta łamiącym się głosem. Dziecko było nieprzytomne, ale oddychało. Ociekało krwią niepoczętych szczątków, wyglądało jak ponownie narodzone. Kobieta zwróciła głowę w kierunku wilczycy. Łypała na nią okiem odarta z mięsa i wnętrzności. Mózg pracował jeszcze nie zważając na ubytki w ciele.
         Nagle, pośród lasu dookoła, rozległo się wycie wilków. Przybyły z pomocą. Za późno. Osaczyły kobietę trzymającą w ramionach dziecko. Wyczuły śmierć towarzyszki. Pragnęły zemsty. Kobieta rzuciła się do ucieczki. Na próżno. Czarny jak noc wilk chwycił ją za udo szczękami. Uderzył ciałem wytrącając z równowagi. Wypuściła dziecko z rąk i stoczyła z niewielkiego wzniesienia wprost w stertę liści pod wielkim dębem. Tam dopadła ją kremowa wilczyca. Punktując źrenice pazurami wydrapała jej oczy. Oszołomiona kobieta leżała półprzytomnie czekając na śmierć.
- Dosyć! - rozległ się głos, niczym pomruk sędziwego niedźwiedzia. - Winni zostaną ukarani, zapłacą za wszystko. Zginie ich nasienie i potomstwo, runą mury wielkiego miasta. Czekajcie na znak a teraz pozwólcie kobiecie odejść. Wilki usłuchały. Od dziecka poczuły krew nienarodzonych braci i zabrały je ze sobą.
         Tego samego dnia oślepiona kobieta dotarła do rodzinnej wioski, wyczerpana i odwodniona, lecz żywa. Duchy - myślała - pomogły mi duchy. Lecz Archibald, który przyszedł jej z pomocą nie miał z duchami nic wspólnego.



         Wilki odeszły pozostawiając czarnoksiężnika samego. Tak im się przynajmniej wydawało. Zza drzew wyłonił się Kris. Spoglądał teraz na nagiego mężczyznę z wyrzutem. Dopatrując się winy za wszystko co go spotkało w tej jednej jedynej osobie.
- Czym jest wieża? - zapytał złotowłosy.
Archibald spojrzał na niego ze współczuciem. - Wiem, że rośnie w tobie nienawiść. Wysłuchaj mnie jednak do końca zanim pochopnie ocenisz i podejmiesz niewłaściwą decyzję. Zapewniam cię, że dalsza część mojej historii jest równie interesująca. I zaczął snuć przed Krisem dalszy ciąg opowieści.
         "Wieża jest monolitem, w którym zaklęte są potężne siły wykraczające poza granice zrozumienia śmiertelników. Dostęp do wnętrza mam jedynie ja. Po przeobrażeniu mojej osobowości zrozumiałem czym jest prawdziwe szczęście. Paradoksalnie uratowała mnie miłość kobiety, którą więziłem. Uczucie, o którym nie miałem wcześniej bladego pojęcia. W końcu byłem w stanie je odwzajemnić. To było wspaniałe. Zrozumiałem, że nie potrzebuję niczego innego, że nie liczy się powierzchowność, moc, władza. Nie mogłem jednakże zrezygnować z nieśmiertelności ponieważ nie chciałem nigdy utracić tego uczucia. Obdarzyłem życiem wiecznym również ukochaną. Niestety cofnięcie zaklęcia, które na nią rzuciłem okazało się niemożliwe. Moja pozytywna natura nie potrafiła kontrolować tak doskonale czarnej magii. Jako pokutę za wyrządzone zło wykorzystałem potęgę jabłek do wyzwolenia pradawnej mocy, która miała nawracać nikczemników na ścieżkę dobra. Eksperyment wymknął się spod kontroli. Energia działała na zasadzie odwróconej biegunowości, więc równie dobrze mogła zmieniać uczciwych ludzi w niegodziwych. Uznałem, że to zbyt niebezpieczne. Było coś jeszcze. Po mojej przemianie zło będące moim alter-ego zostało zaklęte w murach wieży. Dlatego zużyłem prawie wszystkie siły aby oddzielić część gruntu, w którym moja ukochana zapuściła korzenie od reszty i pod postacią ruchomej wyspy ukryłem go w przestworzach. Sam zapieczętowałem wieżę runicznymi obeliskami, przybrałem postać kruka i dołączyłem do mojej kochanki.
         Ludzie niestety nie dali mi zapomnieć o wieży. Przez lata pragnęli ją zdobyć. Toczyli krwawe bitwy w jej sąsiedztwie. Jakby zaklęte w niej zło przyciągało do siebie nieszczęścia. Żałuję lecz nie potrafiłem jej unicestwić. Bałem się bowiem, że to będzie oznaczało śmierć i koniec szczęścia jakie mnie spotkało. Byłem egoistą. Dlatego powróciłem raz jeszcze i ukryłem wieżę pod ziemią. Poza zasięgiem ludzkich oczu, pazerności i zachłanności. Tam gdzie nie miała wpływu na słabe umysły. Niestety ostatnio ktoś wszedł w posiadanie ułamka zawartej w niej mocy. Zło jest podstępne. Potrafi przybrać postać najróżniejszych bożków aby omamić nieświadomych niczego ludzi. Moje lewe oko trawi choroba. Czuję, że koniec jest bliski".



         Kris dostrzegł w atrakcyjnym mężczyźnie zmęczonego starca, który pragnął przez wieki tego co on. Szczęścia u boku kobiety którą kochał. Nie miał mu już tego za złe. Chciał krwi kogoś innego.
- Tylko raz można odmienić istotę swojego jestestwa. Raz przemieniony zły, na zawsze zły - w głosie Archibalda wybrzmiewało ostrzeżenie.
- Pragnę tylko pomścić żonę, potem mogę sczeznąć w czeluściach piekieł - Kris był zdeterminowany. - Każdy z nas ma w sobie dobrego i złego wilka, od nas samych zależy, którego będziemy karmić. Pomóż mi nakarmić tego złego - wykrztusił złotowłosy.
- Dobrze więc, niech się stanie, dokonasz swojej zemsty w towarzystwie wilków. Ja skoncentruję się na zniszczeniu wieży - Archibald uronił czarną łzę z prawego oka. Uniósł do góry dłonie, które po przeobrażeniu się w dwa czarne ptaki porwały go wprost w chmury.
         Nagle niebo pociemniało. Zagrzmiała błyskawica i zaczął padać czarny deszcz. Kris stał z głową uniesioną ku górze, czarne krople rozbijały się o jego skórę. Wpływały do wnętrzności przez otwarte usta, oczodoły, wsiąkały przez skórę. Jego złote włosy zmieniały stopniowo kolor. Teraz były kruczoczarne, opadały kaskadą wzdłuż pobladłej twarzy, aby na wysokości ramion skłębić się nadal w burzę loków. W żyłach zaczęła krążyć krew czarna jak smoła. Upadł na kolana w spazmatycznym bólu. Archibald powrócił na ziemię. Spojrzał na konającego Krisa.
- Zaraza - syknął. - Przybywajcie bracia!
         Wycie dało się słyszeć w promieniu wielu kilometrów. Głodne ludzkiego mięsa zwierzęta zbiegały się zewsząd. Ludzie po wsiach kryli się w domach i obserwowali jak wilki przebiegają hordami przed ich bezpiecznymi schronieniami. Ustawiały się w kręgu wokół czarnoksiężnika i żyjącego już tylko zemstą człowieka, który do tej pory był Krisem. Wyglądał jakby jego życie nieuchronnie dobiegało końca, w rzeczywistości rozpoczynało się na nowo. Zawył. Skóra na grzbiecie i rękach zaczęła pękać. Gdy popękała cała jak skorupka tłuczonego jajka, czarna ciecz wypływała z ran. Za nią pojawiała się szczecina i sierść. Szczęki rozwarły się i wydłużyły, uszy przeobraziły z ludzkich w spiczaste, wilcze. Czarne włosy w bujną grzywę na szyi i grzbiecie. Pojawiły się szpony i ogon.
- Macie ten sam powód do zemsty! - zwrócił się do wilków Archibald. - Jego kobietę spotkał ten sam los co waszą siostrę! Hejże śmierci, zbierajcie swe żniwo!
         Patrzył za nimi jak znikają wśród gęstego lasu, podążając w kierunku cudownego miasta, które miało zostać wkrótce zapomniane.



         W mieście większość ludzi postradała już zmysły. Matki truły dzieci lub dusiły we śnie. Mężowie wieszali żony na aksamitnych zasłonach. Małżonkowie rozbijali sobie głowy zdobionymi świecznikami. Okazało się, że cały otaczający ich dobrobyt nie ma znaczenia jeśli nie ma wśród ludzi szacunku dla życia, empatii wobec innych, współczucia i moralności. We wszechobecnym chaosie zagłada zbliżyła się niespodziewanie. Wilki wybiegły na ulice. Dopadły pozbawionych sumienia ludzi, jednego po drugim. Nie oszczędzały tych, którzy nie byli jeszcze opętani. Każdemu, bez wyjątku, przegryzały gardła. Chwytały ludzi za kończyny, szarpały mięso bez litości. Wbiegały do mieszkań, wywlekały stamtąd dzieci. Drapiące o bruk paznokcie wydawały nieprzyjemny dla uszu dźwięk. Ulice spłynęły krwią.
         Yorick wciągnął na głowę kaptur, próbował ratować się ucieczką. Drogę zastąpiła mu kremowa wilczyca.
- Ty suko - sapnął. - Rozpruję cię od zadu po szczęki.
Skoczyła na niego, lecz zdołał ciąć ją ostrym jak brzytwa mieczem przez brzuch, zanim łaknące krwi zęby zatopiły się w tkance mięśniowej. Upadła bezwładnie na bruk, jak worek ze zbożem. Yorick zbliżył się do ledwie dyszącego ssaka. Miał zamiar wyłupić mu ślepia. W tym samym momencie czarny jak noc wilk dobiegł do niego bezszelestnie od tyłu i wyrwał mu ścięgna. Mężczyzna padł ciężko na kolana. Spojrzał dokoła. Zewsząd zbliżały się wilki. Kilkadziesiąt wilków biegło wprost na niego. Nie nadążył z zadawaniem ciosów.



         To co było do niedawna Krisem, a obecnie ni człowiekiem ni wilkiem rozrywało mieszkańców miasta na strzępy. Wiedziony niknącymi śladami wspomnień podążał instynktownie w kierunku miejsca gdzie spodziewał się zastać tego kogo szukał. Nikczemnika odpowiedzialnego za śmierć żony i dziecka. Na drodze stawały mu zastępy uzbrojonych po zęby strażników miasta. Choć w cieniu kapturów kryły się wielokrotnie twarze, które kiedyś szanował i darzył sympatią, teraz nie miał dla nich cienia współczucia. Oni również go nie rozpoznawali. Nie był jednym z nich, choć tak jak oni ogarnięty był żądzą mordu. Ranili na próżno jego silne ciało, na którym piętrzyły się mięśnie pokryte szaro-brunatną sierścią. Z otrzymanych ran natychmiast wypływała czarna substancja a za nią wyrastały nowe włosy zabliźniając na bieżąco cięcia. Nie mogli go zabić. On pozbawiał ich głów jednym uderzeniem szponów, łamał ich kręgosłupy, ciskając na wiele metrów o budynki nawet kilkorgiem na raz, rozrywał w powietrzu na sztuki, a krew tryskała na niego strugami niczym fontanny wodą. Wkrótce nie było już nikogo usiłującego przeszkodzić w dotarciu do celu. Zniknął w systemie podziemnych tuneli pod miastem.



         Światło bijące z kaganków padało nierówno na stojącą przy ołtarzu postać. Oświetlona z wielu stron rzucała rozedrgane cienie na znajdujące się dokoła obeliski. Postać przeglądała rozłożone na ołtarzu księgi. Stare, zdobne w skórzane obicia i zatrzaski, bogate w głęboką wiedzę, budziły respekt. Mężczyzna średniego wzrostu o krótkich, ryżych włosach, nieogolony od wielu dni podniósł wzrok znad czytanych kart.
- Długo kazałeś na siebie czekać Archibaldzie - głowa Eryka odwróciła się w stronę wiszącego mostu. Czarnoksiężnik zbliżał się w jego kierunku. Był w połowie drogi nad otchłanią kiedy złożona w pięść dłoń Eryka wyciągnęła się do przodu i rozwarła palce tak jak potrafiła najmocniej. W jednej chwili szczeble mostu rozpadły się na kawałki. Archibald spadł w dół. Chwilę później wyleciał nad monolit na skrzydłach kruka wyrastającego z ręki.
- Nie sądziłeś chyba, że pokonasz mnie taką kuglarską sztuczką? - wylądował z majestatem wśród obelisków widocznie rozgniewany.
- Ależ skądże - beztrosko odrzekły usta Eryka. Dopiero teraz z bliższej odległości Archibald dostrzegł jego oczy. Białka miał w nich płonące, czerwone.
- A więc to Ty - czarnoksiężnik wypowiedział te słowa jakby wszystko stało się dla niego jasne.
- Nie sądziłeś chyba, że o Tobie zapomnę - to co prowadziło z nim rozmowę nie było Erykiem. - Mieszkańcy tego miasta mają nowych bogów - kontynuowało coś - żądnych krwi i krzywdy bliźniego, wiedziałeś? - na twarzy należącej kiedyś do Eryka wymalował się szyderczy uśmiech.
- To tylko ułuda, iluzja - czarnoksiężnik obchodził ciało zarządcy szerokim łukiem, niknąc i wyłaniając się zza pokrytych runami kamieni.
- Owszem, ale ich przestrojone umysły chętnie ją akceptują.
- Po co to wszystko?
- Odpowiedź jest prozaicznie prosta - rzekło coś. - Zło nie może istnieć bez dobra. Tęskniłem za tobą, ta kobieta na ciebie nie zasługuje. Jestem tobą Archibaldzie a zarazem nie jestem. Nie wiesz jakie to denerwujące. Ciebie najbardziej mi brakuje, a Ty wyrzekłeś się mnie. Powinniśmy znowu być razem. Ludzie są tacy przewidywalni, łatwo nimi manipulować. Pomyśl co moglibyśmy osiągnąć.
- Trudno mi się pogodzić z tym, że to wszystko moja wina - Archibald otworzył szerzej oczy.
- Wyrzuty sumienia - twarz Eryka wyrażała pogardę. - Domena słabych... Zapomniałem, że jesteś  teraz słaby. Widzisz, znalazłem w końcu sposób abyś wrócił, tylko dlatego, że jesteś słaby a moc czarnej magii ukryta w wieży potężna. Odzyskałem część wspomnień, które zabrałeś ze sobą. Jestem bliski odebrania ci nieśmiertelności. To dlatego gorzej się czujesz.
         Lewe oko paliło czarnoksiężnika żywym ogniem.
- Chcę wrócić! - krzyk sprawił, że wszystko w jaskini zadrżało, po chwili z coraz większą siłą zaczęły nią targać kolejne wstrząsy.
- To się nigdy nie stanie – Archibald zebrał w sobie wszystkie siły. Powietrze było ciężkie od magii. Na prawej dłoni wyrosły mu pazury, lewa pod postacią kruka poniosła go wprost w stronę zła, o którym zapomniał.
         Dłoń Eryka zatrzymała cios nim ten dosiągł jego czaszki, chwyciła ciemnowłosego w locie i rzuciła nim o jeden z obelisków. Kamień pękł.
- Mam dla ciebie przykrą nowinę - z satysfakcją przemówiło alter-ego Archibalda. - Zło można pokonać jedynie złem a tobie najwyraźniej go brakuje.
- Niekoniecznie - wykrztusił z trzewi poległy czarnoksiężnik. Wzrok miał utkwiony w zarwany most.



         Stado kruków przemierzało korytarze podziemi. Biły skrzydłami duszne powietrze, pędząc przed siebie, wydawałoby się na oślep, lecz w rzeczywistości miały jasno określony cel. Wyleciały do wnętrza przepastnej jaskini, zatoczyły koło nad głowami obserwujących je ludzi, zajmujących swoje miejsca w scenie rozgrywającej się na szczycie monolitu, po czym zanurkowały ku wejściu na roztrzaskany most i porwały stamtąd człowieka wilka. Zaniosły go wprost w kierunku ciała zarządcy cudownego miasta.
         To co było teraz Erykiem próbowało go zatrzymać, lecz fizjonomia bestii była trzy razy potężniejsza od wątłej budowy jego ciała. Uniosły się z ziemi fragmenty desek, ostre, połamane pale, szczątki kamieni. Z impetem uderzyły w potwora, kalecząc, obijając i przeszywając twardą skórę na wylot. Na próżno. Gniew i determinacja Krisa były silniejsze. Ujął ciało człowieka odpowiedzialnego za śmierć żony w pasie, tak mocno, że gruchnęły kości. Z paszczy broczył obficie czernią zatapiając kły w miękkiej tkance tuż nad obojczykiem. Wyrwał fragment mięsa i kości, po czym rzucił zwłoki na ziemię. Spełniło się jego ostatnie marzenie.
         Archibald patrzył na niego z litością. Wykonał kilka gestów dłonią. Obeliski pękły w pół. Złamał pieczęci. Po chwili znaleźli się we wnętrzu wieży. Otaczała ich przestrzeń. Po środku placu, na którym stali widniała wielka wyrwa w ziemi. Kris padł na kolana. Był znowu człowiekiem. Słabym, wątłym, wychudzonym, ciemnowłosym człowiekiem. Czarnoksiężnik zwrócił się do niego dobrotliwym tonem.
-  Nieszczęsny druhu. Wykorzystałem cię do własnych celów. Nie miałem wyboru, musiałem posłużyć się tobą jak narzędziem. Dość już wycierpiałeś. Odtąd ci którzy ośmielą się ciebie zranić zapłacą za to. Twoja nowa krew cię ocali.
         Przyniósł mu odzienie, po czym spojrzał w górę i rzekł: - Czas unicestwić wieżę.



         Wilki dokonały zemsty. Teraz opuszczały mury wielkiego miasta. Oddechy poległych już dawno ustały kiedy ziemia rozstąpiła się i wyłonił spod powierzchni olbrzymi monolit. Rósł w górę przewracając budynki stojące mu na drodze. Budowle miasta ulegały zniszczeniu przewracając się jak kostki domina. Część zburzyła się niemalże do fundamentów grzebiąc trupy w rumowisku. Inne runęły do podstaw poza sterczącą ścianą lub fragmentem konstrukcji. Jeszcze inne, zwłaszcza te oddalone od wieży zachowały się niemalże w całości.
         Trzęsienie ziemi ustało. Z wysokiej jak dziesiątki drzew budowli wyłonił się czarnoksiężnik. Na rękach niósł ciało nieprzytomnego mężczyzny. Złożył je na ziemi.
- Miejsce wieży jest we mnie. Oto czym jest wieża strachu, obrazem mojej nikczemności, której się pozbyłem. Przestronność wieży to moje wnętrze. Jej mury i rozmach moim przekleństwem - z trudem wymówił słowa i czekał. Czekał aż wieża złoży się do rozmiarów małego prostokąta. Później połknął go jak zatrutą pigułkę wiedząc, że coś bezpowrotnie traci, ale robi to dla dobra innych.
- Teraz odejdę - Archibald zwrócił się do nieprzytomnego. - Ale ty pozostaniesz na zawsze przeklęty z powodu bólu, który zadałeś kierowany zemstą. Wszystko co miało tu miejsce zapomnisz jak zły sen. Zabiorę ze sobą Twoją pamięć. Zostawię Ci jednak pamiętnik jednego z opętanych tu ludzi, aby wiedza o tragedii tego miejsca nie przepadła i była przestrogą dla innych. Gorzkim świadectwem potępiającym zło - spojrzał ostatni raz na Krisa i dodał: - Nie martw się druhu, w przyszłości czeka ciebie nagroda.
         Resztkę swoich sił zużył by dołączyć do ukochanej na wyspie w przestworzach i tam dokonać żywota. Jesienią liście niezwykłego drzewa opadły, a zimą ono także umarło z tęsknoty.



         - W tych stronach nigdy już nie będzie bezpiecznie. Wilki, które raz spróbowały smaku ludzkiego mięsa nie zapomną i nie zrezygnują z niego. Teraz to ich terytorium - ślepa kobieta snuła swoją historię.
- Skąd to wszystko wiesz babciu? - zaniepokojone dziecko miało wrażenie, że babka specjalnie straszy opowiadając zmyślone historie.
- Wilki to wciąż powtarzają mój mały, wyjąc każdej pełni do księżyca.
- Chcę już spać babciu - poprosiło dziecko.
- Dobrze, zaraz zgasimy światło.
- O czym opowiesz mi następnym razem? - ciekawość była silniejsza od strachu.
- Opowiem ci o dziewczynce wychowanej przez wilki - zdmuchnęła świeczkę.
         Noc była wyjątkowo ciemna, przejmująca chłodem. Czarny jak ona wilk zbliżył się do zabudowań. Niewidoma wyszła ku niemu. Pogłaskała jego zimową sierść, a on przytulił się do jej serca. Był to gest przyjaźni i żalu za wyrządzoną krzywdę, na którą nie zasłużyła.

Related content
Comments: 5

mooninex [2015-04-21 21:29:23 +0000 UTC]

This is Czech? Oh my goodness. I wish I knew how to read it so I could learn some basic language skills from my heritage. The words themselves look so pretty...

👍: 0 ⏩: 1

kriskeleris In reply to mooninex [2015-04-22 11:59:25 +0000 UTC]

No, this isn't the Czech language. It's Polish. Beautiful language but at the same time one of the most difficult languages in the world. Some people even claim that the most difficult. Even many Poles doesn't know entire spelling rules and they make mistakes. So it's very hard when it comes to translations. For example - poetry, translation is unable to give overall beauty and language nuances. So sometimes works lost a bit. Here I posted my old story, but I'm not a writer and I don't feel ready to write some longer stories yet. If you like you can see Polish poems with a English translations under my phtographs: fav.me/d8q1e05 and fav.me/d8p9qb8 ; They've been written by one of my favorite authors. Do you have some European roots in the Czech Republic?

👍: 0 ⏩: 1

mooninex In reply to kriskeleris [2015-04-26 02:25:17 +0000 UTC]

Oh, really? Whoops! That didn't occur to me at all. It looks beautiful all the same. I do have European roots in the Czech Republic, from my Mother's side of the family.

👍: 0 ⏩: 1

kriskeleris In reply to mooninex [2015-04-26 07:57:24 +0000 UTC]

This isn't a big mistake for someone who doesn't know the language. Czech is a Slavic language, and therefore close to, for example, the Polish. There are words sounding in Czech and Polish the same or very similar, but mean something completely different. Your mom probably might know the differences.

👍: 0 ⏩: 1

mooninex In reply to kriskeleris [2015-04-26 15:29:41 +0000 UTC]

Possibly. I'll have to ask her about it! (:

👍: 0 ⏩: 0